Pogoda lubi płatać figle, tak jak i samo życie. Kiedy jest nagły zwrot akcji, często trzeba się dostosować do nowych warunków atmosferycznych, by pójść dalej. Dobrze jest mieć w swoim wyposażeniu płaszcz przeciwdeszczowy czy nawet parasolkę albo buty odporne na wodę i na... błoto. Tak, tak, wtedy było sporo błota i gdzieniegdzie leżały małe kopki śniegu. To była majówka, kiedy to byłam na sporym życiowym zakręcie. Postanowiłam, że najlepiej będzie oddać się rozmyślaniom na szlaku, a i też nie tylko. Moją chęcią było nagromadzenie nowej energii do nowych wyzwań.
Pierwszego dnia wylądowaliśmy w Szczawnicy, kiedy to postanowiliśmy, że przejdziemy się symbolicznie w kierunku Pienińskiego Parku Narodowego żółtym szlakiem do Palenicy, by potem odbić na zachód niebieskim szlakiem do Schroniska PTTK Orlica. Może kilometrażem nie pogardziłby nawet czterolatek, ale w tamtym czasie droga było dość mocno błotnista.
Jako dodatkową informację chciałabym napisać, że tuż przed samym zejściem do schroniska odchodzi żółty szlak do Popowej hory na Słowację. Z racji sporego błota na szlaku, a i tu i ówdzie roztopów czy śniegu ciężko było nam zejść tym niebieskim szlakiem w dół do Orlicy. Kiedy jednak dotarliśmy na miejsce ponownie weszliśmy do Szczawnicy, która pilnowana jest przez drewnianą postać na Dunajcu, a to miejsce zwane jest Kotuńką.
Z Kotuńką związana jest legenda tak jak i z wieloma innymi pienińskimi skałami. Według legendy diabeł niósł ogromny głaz, który zamierzał zrzucić na Zamek Pieniński na Zamkowej Górze, a w którym przed Tatarami ukrywała się święta Kinga. Jednak zamiar ten udaremnił mu kogut, który zapiał i cała moc diabelska opuściła go. Opuszczony przez diabła kamień wpadł do rzeki nie czyniąc nikomu szkody.
W Szczawnicy obowiązkiem był zakup wody mineralnej Kinga Pienińska, a także skierowanie się do Pijalni Wód obok Parku Górnego w Szczawnicy. Po solidnym nawodnieniu poszliśmy, a raczej wyszliśmy na nocleg do Schroniska PTTK pod Bereśnikiem. Sam szczyt Bereśnik znajduje się nieopodal i wynosi sobie 843 m.n.p.m. Piękny wiosenny czas komponował się z wieloma kwiatami, które napotykaliśmy na swojej drodze.
Nieco wyżej w górach pierwiosnki, kaczeńce nad strumykiem oraz niezapominajki, a w okolicznych ogrodach czy zagajnikach piękne tulipany. Ten czas mimo deszczowej aury był bardzo rześki i pogodny. Można było zapomnieć w tych okolicznościach flory i fauny o codziennych troskach i perypetiach życiowych. Podobno jest tak, że jeżeli chce się coś przemyśleć, to należy przejść się do lasu, by przewietrzyć mózg.
Z racji długiego weekendu majowego nie tylko my pomyśleliśmy o noclegu w schronisku, ale i sporo innych ludzi. Nocując w pokoju dziesięcioosobowym ciężko było nam zmrużyć oko, więc z samego rana następnego dnia wyruszyliśmy w kierunku Przehyby, by dalej niebieskim szlakiem zejść do Rytra, a stamtąd już pojechać autobusem do domu.
Spowity w deszczowej mgle krajobraz nie nastrajał romantycznie, wręcz wzbudzał poczucie strachu i lęku. Po trzygodzinnym śnie nie mieliśmy dużo energii na to, by zmierzyć się z tym szlakiem. Niestety, droga jednak była dość wymagająca. Beskid Sądecki niby w swojej prostocie oddaje jednak znaczny trud wędrówce, a z kolei wtedy podłoże było śliskie i błotniste. Pod koniec drogi biegnąc już do autobusu jeszcze na dodatek spadł spory deszcz.
Zakupiona peleryna spisała się na medal, nie mówiąc o butach, które niestety okazały się być feralne tamtej wędrówki. Przez 7 godzin szliśmy beskidzkim szlakiem i udało się nam zrobić aż 23 kilometry! Okazało się, że to był jeden z tych wypadów, po których doskwierał mi spory ból nóg wynikający z eksploatacji jaka trafiła mi się na tamtym terenie.
Lubię wracać dość często w te regiony Beskidu Sądeckiego, gdyż mimo sporych i szybkich podejść do góry można się nacieszyć szerokim szlakiem, a w porównaniu do Beskidu Niskiego ma to swój własny urok. Często wracałam w te tereny biegając oraz uczestnicząc w zawodach górskich.
Właśnie małopolskie góry mają to do siebie, że relatywnie blisko leżą w swoim sąsiedztwie, ale co ciekawie, każde pasmo górskie różni się w sposób znaczny od siebie, czy to Gorce, Pieniny czy to Beskid Sądecki.
Tamta dwudniowa wyprawa była kumulacją wielu sytuacji, które się zadziały nagle, więc dobrą ucieczką było ponowne przybycie chociaż na chwilę do otuliny Pienińskiego Parku Narodowego.
Akurat ten Park Narodowy daje mi w prezencie spokój i harmonię ducha nawet jeżeli pogoda nie jest aż tak łaskawa.
Dzięki temu potem życie układa się pomału jak puzzle i każda część z nich zaczyna do siebie pasować.
Mimo, że nie było żadnych jako takich widoków z powodu gęstej mgły, to i tak cieszyłam się, że i również w takiej pogodzie można naładować akumulatory wewnętrzne i z zadartą głową kroczyć dalej... nawet jeżeli buty obcierają stopy.
Komentarze
Prześlij komentarz